czwartek, 5 marca 2015

"Ostatnia spowiedź III" - Nina Reichter

Wszystko, co kiedyś się kończy, w tej samej chwili daje czemuś początek.


III tom trylogii

Niemalże rok przyszło mi czekać na finałowy tom "Ostatniej spowiedzi". Druga część bowiem nie tylko bardzo mi się podobała, ale także mocno mnie poruszyła. Zatem cierpliwie oczekiwałam co Nina Reichter, Polka mieszkająca w Niemczech, zaserwuje fanom tym razem. Jak już dostałam książkę w swoje ręce, szybko wzięłam się za czytanie. Okazało się, że porzucanie obowiązków dla wciągającej lektury jest bardzo łatwe.

Ally i Bradin wiodą spokojne, szczęśliwe życie. Są zaręczeni i wierzą, że nic nie zniszczy ich miłości. Jednak po jakimś czasie wytwórnia zgłasza się do wokalisty, wprowadzając w życie zakochanej dwójki dużo chaosu. Bradin musi wyjechać w trasę koncertową, a jest z tego powodu szczególnie niezadowolony, ponieważ producenci wymyślają farsę, którą chłopak ma odgrywać razem ze słynną piosenkarką Violet LaRoch.

Byłam ciekawa, co Nina Reichter wymyśliła, by 3 część była jeszcze bardziej interesująca. Jak pokieruje losami Ally i Bradina, żeby nie ciągnąć fabuły w złym kierunku, a historia tak jak w poprzednich częściach wydawała się być realna? Okazało się, że niepotrzebnie się martwiłam, bowiem pisarka potrafi nieźle zaskoczyć, a także namieszać w głowie czytającego. Na dodatek robi to w niesamowity sposób. Po raz trzeci dostałam książkę niebanalną, przesiąkniętą różnymi emocjami, a zarazem przejmującą historię, która wbija
w fotel i sprawia, że niejedna łza pojawia się na twarzy. Jakby tego było mało, wydarzenia sprawiają wrażenie prawdziwych, w powieści nie czuć fikcji, poruszone problemy są problemami dnia codziennego, więc każdy człowiek będzie potrafił znaleźć  w "Ostatniej spowiedzi" coś co przywoła mu jego własne wspomnienia, obawy i lęki. Za każdym razem gdy czytam książki Niny Reichter, czuję się jakbym należała do innego świata, chociaż jest on tak podobny do mojego. Trudno nie związać się z tą historią.

"598 897 znalazło tu miłość, która nie ma początku i nie zazna końca. Miłość stworzoną z setek zdań i tysięcy słów, zmieniających jedno z tak wielu w jedno jedyne. Miłość, która nigdy się nie powtórzy, bo nie ma najmniejszej szansy na powtórzenie rzeczy tworzących zupełność"

Z bohaterami już dawno łączyła mnie zażyła więź, jednak to co przytrafiło im się w tej części jeszcze bardziej mnie dotknęło. Wylałam sporo łez starając się zrozumieć dlaczego sprawy przybrały taki obrót. Autorka pokazała, że życie dwojga ludzi nie będzie udane jeśli ktoś inny będzie usilnie próbował je zniszczyć. 
Z drugiej zaś strony przedstawiła działania i motywy tej trzeciej osoby. W tym tomie bliżej poznajemy Violet LaRoch i chociaż pewnie jak większość z was nigdy nie pałałam do niej sympatią, tak teraz gdy dostrzegłam ją z innej perspektywy zaczęło mi być jej żal. Nie można oceniać kogoś po pierwszym wrażeniu, które może być mylne. Trzeba poznać pełną historię tego człowieka, ażeby móc wydać jakiś osąd. Tak było również 
w tym przypadku. Do Bradina, Ally i Toma mój stosunek się nie zmienił, chociaż z każdą kolejną stroną zauważałam przemianę tych bohaterów.

Jak już wspominałam w poprzednich recenzjach, największym pozytywem tych książek jest nie przepiękna historia, ale styl, w którym została napisana. Nina Reichter nie jest zwykłą autorką, ponieważ potrafi niesamowicie bawić się słowem i w każde zdanie wplata multum emocji. Lekturę czyta się jednym tchem, pochłania się ją, chociaż zdarzają się chwile zadumy i refleksji. Spowodowane jest to tym, że pisarka rozumie czytelnika i porusza zagadnienia, z którymi każdy mógł się w swoim życiu spotkać. Dlatego też, ta powieść tak mocno oddziałuje na czytającego.

Nie sposób opisać tego co działo się ze mną po zakończeniu lektury. Już dawno w moje ręce nie trafiła tak doskonała powieść. Owszem, odważnie mogę stwierdzić, że jest to książka niezwykła. Nieważne bowiem jakich słów bym użyła, nie oddam tych wszystkich emocji, które czuje się przy czytaniu. Mnie pozostało tylko cicho marzyć, by Nina Reichter napisała kolejną książkę. Nie mogę jednak obiecać, że jakakolwiek inna powieść dostarczy mi takich przeżyć jak "Ostatnia spowiedź".

"Cokolwiek się zdarzy, zawsze ma swój powód. Czasami jest to kłótnia kochanków, którzy nie chcą przyznać się do tego, że ich uczucie nigdy nie wygasło. Czasami jest to randka, która nie miała odbyć się w ten sposób. Innym razem to spotkanie, jakie na zawsze ma odmienić losy, które zdawały się już ustalone. Tak czy inaczej, nic nie dzieje się od tak, bez powodu. Bez wachlarza wcześniejszych okoliczności"


___________________________________________________

Po długim okresie absencji, wracam i mam nadzieję, że tym razem na dłużej.

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

"Zagrożeni" - C.J. Daugherty

"Ludzie za łatwo rezygnują z władzy nad własnym życiem."


3 TOM SERII
Za mną już trzy części cyklu młodzieżowego napisanego przez C.J. Daugherty. „Wybrani” to książka, która wprowadziła mnie w historię Allie, mrocznej szkoły Cimmerii i trójkąta miłosnego – rzecz jasna ten na początku wydawał mi się banalny, ale „Dziedzictwo”, kontynuujące opowieść, wniosło wiele świeżości do akcji, przy której serce na chwilę stawało, by potem nagle przyspieszać.

Na szczęście w moje ręce trafił tom 3 – „Zagrożeni”. Trzeba przyznać, że książki tej autorki potrafią mocno wciągnąć, a czytelnik traci przy nich poczucie czasu. Tym razem nie mogło być inaczej, a zaczęło się dosyć kontrowersyjnie.

Po pewnym czasie spędzonym w Cimmerii Allie nie tylko przywykła do Akademii, ale także ją polubiła i zaczęła szanować. Jednakże po śmierci Jo bohaterka na swoją szkołę zaczęła patrzeć w inny sposób, a nawet nie chciała w niej dłużej przebywać. Postanowiła zatem zorganizować ucieczkę. Wymyśliła i dopracowała plan, który zakończył się powodzeniem, lecz poza bezpiecznymi murami budynku dziewczyna przekonała się, że życie zbiega nie wygląda wcale tak, jak sobie wyobrażała.

Autorka od początku stara się z prostego cyklu młodzieżowego stworzyć coś niebanalnego. Odrzuca standardowe rozstrzygnięcia, wplata nowe, nieprzewidywalne koncepty, wprowadza zaskakujące rozwiązania. „Zagrożonych” pisarka zaczęła bardzo dynamicznie, jednak uczciwie trzeba przyznać, że potem spuściła z tonu i akcja była bardziej umiarkowana. Porównując tę część do tomu poprzedniego – „Dziedzictwa”, gdzie podczas czytania wciąż towarzyszył mi niepokój i ekscytacja, „Zagrożeni” wypadli nieco słabiej.

Aczkolwiek myślę, że ważną kwestią, jeśli nie najważniejszą, jest tutaj trójkąt miłosny pomiędzy Allie, Sylvainem i Carterem. Sztampowy, powielany temat, który już mniej interesuje, a bardziej męczy, wbrew pozorom pobudził moją wyobraźnię. Jednak nie przyczynił się do tego Francuz Sylvain. Bohater – w mojej opinii – był beznamiętny. Przedstawienie jego osoby wypadło słabo, mimo iż zdobył liczne grono fanów. Inaczej postrzegam Cartera. W jego zażyłości z główną bohaterką widać chemię, silne uczucie, którego trudno szukać w kontaktach Allie i Sylvaina.

Zupełnie inaczej przedstawia się wątek Nathaniela, który został naprawdę dobrze rozwinięty i jest motorem napędzającym akcję powieści. Do tej pory wiedzieliśmy o bohaterze niewiele. Daugherty postanowiła trochę odkryć karty i przybliżyła nam sylwetkę tego czarnego charakteru. Z początku wydaje się on dysfunkcyjny, a jego pożądanie władzy – niepokojące, lecz jak się z czasem okazuje, to postać wielowymiarowa, która na pewno nieraz jeszcze nas zaskoczy – przynajmniej tego można oczekiwać.

"- Jak można z kimś być i… no wiesz… kochać go, a potem stwierdzić, że już się nie kochacie? To chyba niemożliwe."

Z każdym tomem serii możemy dostrzec pewien rodzaj ewolucji warsztatu pisarskiego autorki. Nie boi się bowiem wyzwań, stawia na emocje i liczy się z czytelnikiem. Wciąż popełnia pewne błędy, które wkradają się do tekstu, ale jest to jednak dobra literatura młodzieżowa. Trzecioosobowa narracja oraz przyjemny w odbiorze styl niewątpliwie zachęcają do czytania.

W „Zagrożonych” dynamiczna akcja miesza się z romansem, występują wątki kryminalne czy opisy więzów rodzinnych. Jednak wydaje mi się, że, niestety, tej historii brakuje czegoś, przez co zostałaby zapamiętana i zaskarbiła sobie serca czytelników. Od książek oczekuję ogromnej i nieustającej dawki emocji, których tutaj trochę brakuje. W C.J. Daugherty dostrzegam potencjał i wierzę, że spełni się pisarsko i zyska większe grono odbiorców. Jak dotąd bowiem jest nowicjuszką, choć – trzeba to przyznać – bardzo dobrze rokującą.

Serie wydawnicze mają to do siebie, że wiążą czytających na dłużej. Po trzech tomach sama tego doświadczyłam i już w jakimś stopniu jestem przywiązana do „Wybranych”. Ponadto aktualnie wyczekuję kolejnej części, a ufam, że będzie ona jeszcze lepsza i dostarczy kolejnych pozytywnych wrażeń – zarówno mnie, jak i innym wielbicielom cyklu.

Za książkę serdecznie dziękuję Wydawnictwu


sobota, 8 lutego 2014

"Podwieczność" - Brodi Ashton

"Jest taka miłość, która nie umiera, choć zakochani od siebie odejdą. "

O Mitologii uczymy się już w szkole podstawowej, historia greckich Bogów jest znana niemalże każdemu, jednak osobiście nie miałam jeszcze okazji zapoznać się z książką nawiązującą do konkretnego mitu. "Podwieczność" zachwyciła mnie już po spojrzeniu na oprawę graficzną, lecz gdy dowiedziałam się, że powieść skupiona jest wokół mitu o Orfeuszu i Eurydyce, wielce przeze mnie uwielbianego byłam wręcz wniebowzięta. Tak czy inaczej nie mogłam spodziewać się co ta książka zrobi z moim stanem emocjonalnym.

Po stu latach spędzonych w Podwieczności, nazywanej piekłem czy podziemiem Nikki wraca na Powierzchnię, na której w przeliczeniu minęło 6 miesięcy od jej zniknięcia. Dziewczyna złączona z Cole'm przez wiek powoli zapominała o swojej rodzinie i poprzednim życiu, jednak cały czas pamiętała chłopaka, któremu oddała serce. Zapomniała o tym kim był, nie pamiętała jak się nazywa, ale jego obraz cały czas utrzymywał się w jej głowie i to dla niego postanowiła wrócić. Niewątpliwie nie spodziewała się jak bolesny może być jej powrót dla wszystkich bliskich osób, a także dla niej samej. Szczególnie, że czas na Powierzchni był ograniczony. By naprawić swoje stosunki z rodziną i przyjaciółmi dostała sześć miesięcy, następnie miała na zawsze zniknąć w Tunelach.

Być może zacznę od banału, ale nie spodziewałam się. W momencie kiedy "Podwieczność" wylądowała w moich rękach oczekiwałam raczej przewidywalnej powiastki, albowiem patrząc na fakt, że Brodi Ashton jest debiutantką nie mogłam mierzyć wyżej, przyzwyczajona, że wiele razy w taki sposób się zawiodłam. Pierwszym zaskoczeniem było przedstawienie Podwieczności, w której bytują Wiecznie Żywi karmiący się Dawcami. Nikki należy do tej drugiej grupy, a Cole do pierwszej. To był zalążek czegoś nowego i intrygującego co sprawiło, że czytałam dalej. Kolejnym motywem, który mnie urzekł to możliwość karmienia się uczuciami innych ludzi. Jakby to było czuć emocje otaczających mnie osób, móc im je zabierać i przynosić ulgę? Zbawienie czy może przekleństwo? Czytając zastanawiałam się czy chciałabym oddać wszystkie uniesienia i ekscytacje. To dowód na to jak książka oddziałuje na psychikę czytelnika i zmusza do przemyśleń. Czasami nawet bardziej głębszych, a przecież spodziewałam się pustego tekstu, który nic nie wniesie do mojego życia.

Gdyby to nie było wystarczające zjednoczyłam się z Nikki i jej uczuciami. Główna bohaterka, mimo, że wiele razy bywała zagubiona, uwiodła mnie swoją determinacją i uporem. Co nie powinno dziwić moje serce zdobył także Jack i chociaż na początku nie pałałam sympatią do Cole'a to z każdą chwilą zmieniałam swoje nastawianie i na obu męskich bohaterów przez pryzmat czasu spędzonego z lekturą patrzę niezwykle przychylnie. Żeby nikt nie pomyślał, że na tapecie jest kolejny banalny trójkąt miłosny rodem z typowych paranormali, stawiam do pionu i tłumaczę: to historia z absolutnie nieprzewidywalną akcją, a bohaterowie dopełniają całości.

Na uwagę zasługuje też fakt, że Brodi Ashton jako debiutantka stworzyła utwór, którego może pozazdrościć autor z dużym dorobkiem pisarskim. "Podwieczność" jest napisana w wyjątkowy sposób, niezmącony niepotrzebnymi dialogami, ale także bardzo barwny i nawet mogłabym rzec delikatny. Otoczka towarzysząca mi przy czytaniu powieści sprawiała, że byłam w pewien sposób przygnębiona. Momentami tak mocno wczuwałam się w sytuacje, że potrafiłam przeżywać ją całą sobą. 

Bardzo obawiałam się także zakończenia, jakiegoś drobiazgu, który zniszczy tę magiczną część, lecz kiedy odwróciłam ostatnią stronę wiedziałam, że to takiej książki potrzebowałam. Historii, która otwiera umysł, wzrusza i zadowala. Powieści nie tylko o miłości, chociaż jest ona punktem przewodnim, ale również o samotności, strachu i przetrwaniu. Na dużą skalę widoczna jest także nadzieja przepływająca przez uczucia nie tylko bohaterów, ale i czytelników.
Nie nazwałabym tej lektury doskonałą, ale mogę napisać, że jest kompletna. Aczkolwiek moją gehenną jest potrzeba poznania następnej części, pragnienie by zażyć kolejnej dawki mitologii i wymóg od serca żeby zasmakować tych wszystkich uczuć.

środa, 15 stycznia 2014

"Kroniki Ellie 3 Przyciągając burze" - John Marsden

W świecie moli książkowych zawsze nadchodzi ten moment; sprawia czytelnikowi ból, powoduje smutek, ale także w mniejszym stopniu raduje. Tą chwilą jest zakończenie ulubionej, a czasami wręcz ukochanej serii. Przyszła pora i na mnie, bym ostatecznie pożegnała się ze światem "Jutra" po trzeciej części "Kronik Ellie". Nadszedł kluczowy czas na moje podsumowanie, moment, w którym muszę uprzytomnieć sobie, że to już koniec.

Wyzwolenie prosperuje w pełni, lecz Ellie nadal nie chce dołączyć do ruchu oporu. Dodatkowo jakby bohaterce było mało problemów wróg obiera ją i jej dom za główny cel. Dziewczyna zaczyna żyć w strachu, sypia z bronią przy ramieniu, a przed wejściem do domu bacznie się rozgląda. Mimo paradoksalnie pisząc paranoi Ellie nie potrafi przewidzieć, że nieprzyjaciel będzie zdolny porwać Gavina.

Pewnych historii nie chce się kończyć, są bowiem takie przygody, które w sercu i umyśle człowieka pozostaną wiecznie żywe. W moim przypadku do tych fenomenów zalicza się seria "Jutro" oraz jej kontynuacja "Kroniki Ellie". Jakbym miała obiektywnie odpowiedzieć na pytanie dlaczego tak się dzieje to musiałabym się dłużej zastanowić. Zapewne za plusy cyklu można uznać refleksje głównej bohaterki; dosadnie szczere, czasami nawet brutalnie prawdziwe, ale również przejmujące.

"Teraz to tobie zaginęło dziecko, może być kilometr, ale równie dobrze sto kilometrów stąd, na północy, ale równie dobrze na południu, na wschodzie, albo na zachodzie. I z każdą chwilą może się oddalać jeszcze bardziej. To duży kraj. Nawet nie wiesz, gdzie zacząć poszukiwania. Zresztą możliwe, że szukasz już tylko zwłok."

Niesztampowa jest także wyobraźnia Johna Marsdena. Jego pomysły wydają się nie mieć końca, każda nowa scena potrafi zaskoczyć; jest nieprzewidywalna, ale również opiewana w akty przemocy. To właśnie można uznać za dobre w tych powieściach, toteż, że nie pokazują zakłamanej wizji świata, nie są przesłodzone.

"Zabawne, mimo wszystko bardzo szybko przystosowujemy się do zastanej sytuacji. W lesie w samym środku wojny, kiedy jest ci zimno i umierasz z głodu, nie masz nic przeciwko wylizywaniu resztek z dna plecaka. Ale siedząc w drogiej restauracji, narzekasz, jeśli frytki są za zimne."

Proza Marsdena uzależnia. Jest jak amfetamina dla narkomana; chce się jej coraz więcej. Jednak nie wszystkie książki autora mogę uznać za udane. Chociaż "Jutro" wciągnęło mnie w swój świat, w tak rzeczywistą iluzję wojny, to pierwsza część "Kronik" podkopała autorytet pisarza, brakowało w niej tego co tak zachwyca przy czytaniu obu serii.
Bądź co bądź finałowy tom podsumowujący przygodę Ellie i jej przyjaciół nie zawiódł i wrócił na dobre tory prowadzące nas do końca podróży.

Gdyby tak przyjrzeć się z boku, można wysnuć teorię, że Ellie jest bohaterką tragiczną. Na wielu etapach swojej życiowej ścieżki ściera się ze skutkami podjętych decyzji. Śmiało mogę jednak rzec, że bystrym umysłem potrafi wyjść z dużych opresji. Narratorka lektury dominuje wśród innych postaci żeńskich mentalną siłą. Mimo, że wiele razy mogła się poddać, czy usiąść i zapłakać to cały czas kierowała nią determinacja.
Pod lupę można tak wziąć każdego bohatera, ponieważ rzuca się w oczy ich różnorodność. Wady pomieszane są z likiem zalet, zaś cechuje ich żywiołowość i hart ducha. Jako grupa tworzą całość i mimo, że niekiedy działają pod wpływem chwili; bez analizy to potrafią dojść do znaczących wniosków, które polepszają ich wzajemną relacje.

Najtrudniej jest nakreślić jakim słowem posługuje się Marsden, bowiem manipulacja czytającym z każdym tomem się nasila. Kwestie poruszane przez pisarza są niebanalne; nasuwają myśli zarówno o przeszłości, teraźniejszości jak i przyszłości. Uczucia zaś toczą zażartą bitwę w naszych umysłach.
Autor w 3 części "Kronik" posunął się krok do przodu, zaryzykował i dodał motyw prawniczo-sądowy. Umiejętnie nim pokierował: tak, że  te sceny potrafią wzbudzić zaciekawienie w czytelniku.
Pisarz bardzo skupił się także na stosunkach Ellie-Gavin i emocjach towarzyszących im podczas rozłąki; tym samym podkreślił wielkość uczuć bohaterki do chłopca.

Gdy zamknęłam ostatnią stronę "Przyciągając burze" zakończyłam w życiu pewien etap. Sfinalizowałam przygodę z "Jutrem", na dłuższy czas pożegnałam się z przyjaciółmi, których poznałam w serii. Zrobiłam pokłon dla Ellie i ruszyłam w poszukiwaniu innych doświadczeń. Pozostało mi cierpliwie czekać na dalsze ekranizacje "Jutra" lub kolejne książki Johna Marsdena, bo dalej skrycie liczę, że zostaną wydane w Polsce.

"Można z kimś spędzać mnóstwo czasu i wcale mu go nie poświęcać. Podobnie jest z wydawaniem na kogoś pieniędzy albo robieniem mu prezentów. Bo największy prezent dostajesz wtedy, kiedy ktoś postanowi ci podarować pół godziny, godzinę albo całe popołudnie i ten czas jest tylko dla ciebie."



Za książkę dziękuję

środa, 8 stycznia 2014

"Uprowadzona" - Lucy Christopher


"Ukradłeś mnie"

Są takie pozycje na rynku wydawniczym, które potrafią nieźle zaskakiwać po błędnie odebranym pierwszym wrażeniu. Niestety idąc tym szlakiem spotykamy również te, po których oczekujemy jak się wkrótce okazuje zbyt wiele.

Moja przygoda z "Uprowadzoną" ma głębszą genezę. Po obejrzeniu dwóch emocjonujących filmów; francuskiego "A moi seule" oraz historii opartej na faktach "3096 dni" zaczęłam bliżej interesować się zjawiskiem syndromu sztokholmskiego i relacją porywacz-ofiara. Tym samym gdy dostałam powieść Lucy Christopher w ręce, z wcześniej wspomnianą obawą nie zwlekałam z czytaniem.

"Zobaczyłeś mnie, zanim ja zauważyłam ciebie."

Gemma wylądowała na lotnisku w Bangkoku. Chcąc zabić czas wybrała się po kawę, kiedy podszedł do niej nieznajomy mężczyzna. Zapłacił za ciepły napój dziewczyny i od początku kierował rozmowę w kierunku jej życia prywatnego. Bohaterka odpowiadając na pytania nie mogła jednak wiedzieć, że starszy chłopak to wszystko dawno już wie.

"- No więc jak tam jest? W Australii?
Uśmiechnąłeś się wtedy, cała twoja twarz się przy tym zmieniła. Jakby się rozpromieniła, jakby z wewnątrz ciebie zaświeciły promienie słońca.
- Zobaczysz - odpowiedziałeś."

Jak już zdążyłam wtrącić, do książki przywołał mnie temat. Wszak nie spodziewałam się tak głębokiego wdrożenia w sytuację. Od początku zalała mnie fala oszołomienia, a zdziwieniem było jak ta historia gra na emocjach. Zostałam zmanipulowana, obiektywizm pozostawiając gdzieś daleko za sobą.

"Tej nocy czuwałam z tępym nożem w dłoni i latarnią przy głowie. Zasłony były rozsunięte, światło księżyca padało na drzwi. Jednego byłam pewna - niczego mi nie zrobisz bez walki."

Mocnym atutem powieści jest miejsce akcji. Wiele razy podkreślony został pobyt postaci w Australii - kontynencie, którego każdym aspektem jestem zauroczona, a więc czytanie o nim jeszcze szerzej pobudziło moje zmysły.
Co jednak składa się na wyjątkowość "Uprowadzonej" to informacje wpływające na psychikę czytającego. Z jednej strony bowiem widzimy sytuację, którą możemy uznać za nienormalną, łamiącą zasady społeczne, z drugiej perspektywy zaś dostrzeżemy piękno, oczarowanie i niezwykłość.

Na dobro lektury niewątpliwie wpłynął także obraz porywacza. Nasza znajomość zaczęła się dość niefortunnie, ponieważ nie potrafiłam zrozumieć jego postępowania. Z czasem odkrywając nowsze karty i poznając osobistą historię bohatera stworzyłam sobie obraz psychologiczny Tylera i łatwiej przyszło mi oswajanie się z jego nawykami.
Bądź co bądź strukturalną, trzymającą pieczę nad wydarzeniami osobliwością jest Gemma. Wykreowana jako typ silnej kobiecej sylwetki z własnym stanowiskiem i nie dającym o sobie zapomnieć uporem.

"- Nie dotykaj nie - warknęłam. 
Odsunąłeś się.
- Wiem kim jesteś, Gem."

Natomiast tym co warto podkreślić jest forma, w jakiej książka została napisana. W ręce trzymałam list ofiary do swojego kidnapera. Patrząc na ten styl, a  także wzruszające dialogi mogę ocenić pióro Christopher. Pisarka pomogła mi dostrzec głęboki sens w pojedynczych słowach, uświadomiła mi jak ulotne są chwile i jak można uwiecznić w umyśle błahe sprawy, o które potykamy się każdego dnia.
"Uprowadzona" plasuje się wśród kontrowersyjnych dzieł, które albo się kocha, albo nienawidzi. Jedno jest pewne - to lektura obowiązkowa.

"Nie mogę cię uratować w taki sposób, w jaki byś chciał. Ale mogę ci powiedzieć co czuję. To niewiele. Ale może to da ci szansę."

wtorek, 24 grudnia 2013

Święta za rogiem!

Z okazji Wigilii oraz Świąt Bożego Narodzenia chciałabym złożyć Wszystkim serdeczne życzenia. Przede wszystkim życzę, aby uśmiech nie schodził z Waszych twarzy i by każda drobnostka potrafiła być przez Was doceniana, a smutki odegnane na bok. Życzę również dużo zdrowia i energii na poświęcane czyny. Aby Wasze marzenia, plany, ambicje doczekały się spełnienia, a wokół Was byli tylko wartościowi i pełni zaufania ludzie.
Wielkimi krokami zbliża się także Sylwester, a niedługo powitamy Nowy Rok. Korzystając z okazji w 2014 roku życzę Wam dużo cierpliwości, spokoju ducha, ale także by każdy kolejny dzień zakończony był zadowoleniem i uśmiechem.

środa, 18 grudnia 2013

"Mężczyzna, który zapomniał o swojej żonie" - John O'Farrell

"Kobiety żyją wspomnieniami, mężczyźni tym, co zapomnieli"


Vaughan jedzie metrem, kiedy spostrzega, że nie wie, kim jest i dokąd zmierza. Trafia do szpitala, w którym zostaje oznaczony jako „nieznajomy biały mężczyzna”. Przypadkowo w rozmowie z nowym i jedynym w tym czasie znajomym przypomina sobie numer do niejakiego Gary’ego. Od tego momentu zaczyna się jego nowe życie, w którym próbuje uzyskać informacje o własnej tożsamości.

Muszę przyznać, że jestem zagorzałą przeciwniczką komedii w każdej formie, a jak informacja na okładce wskazuje, recenzowany utwór powinien być przypisany do tego właśnie gatunku. Coś mnie jednak do powieści przyciągnęło, czemu nie mogłam być obojętna. Niewątpliwie czynnikiem zachęcającym był intrygujący tytuł, ale to przeczytanie opisu skłoniło mnie do skonsumowania lektury.

Jak na komedię przystało, historia okazała się być okalana w zabawne treści oraz dialogi. Nie były one jednak sztampowe, jak sobie na początku wyobrażałam, a autentycznie śmieszne.


– Proszę podać swoje pełne imię i nazwisko.
– Och, moje pełne imię i nazwisko? – jąkałem się. – To znaczy ze wszystkimi imionami?


Żeby nie przesadzić z sielanką, w wesołej powieści przydarzyło się coś przygnębiającego. Tutaj możemy za takie wydarzenie uznać utratę pamięci przez głównego bohatera, ale chociaż to motor napędowy historii, nie był bynajmniej zły. Czytelnik miał okazję zobaczyć sytuacje, które w dużej mierze przyczyniły się do tego, by komedia była także przejmująca i wzruszająca.

Przed obrazem staje rozpadające się małżeństwo, problemy z alkoholem czy śmiertelna choroba bliskiego członka rodziny. Chociaż sam przypadek „zapomnienia” może być dla nas daleki, to komplikacje życia codziennego sprawiły, że książka stała się lekturą realną, a przeciętny czytający mógł utożsamić się z bohaterami.


– Moja utrata pamięci może być najlepszą rzeczą, jaka nam się przytrafiła!
– Rany boskie, Vaughan, jedną z rzeczy, które doprowadzały mnie do szału, było to, że zapominałeś o wszystkim, co ci mówiłam.


Ich samych za to nie sposób nie lubić. Są nie tylko charyzmatyczni i zabawni, ale także szczerzy wobec innych. Czasami nasza grupka bohaterów stwarzała złudną iluzję otaczającego świata, patrzyli na rzeczywistość z jednej, własnej perspektywy, przez co zdarzało im się popełniać błędy. Ale to na nich człowiek się uczy, fikcyjne postaci również – czego mogłam być świadkiem. Na największą sympatię zasłużył Gary – genialny umysł z głupkowatymi pomysłami. Nie sposób było jednak nie zwrócić uwagi na jego olśniewającą żonę Lindę, sprawującą piast tej „lepszej” połówki w ich związku.


– Och, to takie romantyczne! – powiedziała Linda w widocznej ciąży. – Może my się rozwiedziemy?
                  

Mniej sympatycznie w początkowej fazie wypadła Maddy, żona głównego bohatera, która na wstępie sprawiała wrażenie samolubnej. Niedługo, lepiej ją poznawszy, stanęłam za Madeleine murem.

Należy zaliczyć do pozytywów to, że Vaughan był bardzo wyrazistą postacią i jego przemyślenia nie działały nużąco, a wręcz pobudzająco, ponadto historia z zanikiem pamięci nie wydawała się naciągana, tylko rzeczywista.

Mnie jako kobiecie czasami ciężko czytać książki, których narratorem pierwszoosobowym jest mężczyzna, bo aż nazbyt często nie zgadzam się z jego nawykiem myślowym. Tym razem całkiem porzuciłam tę kwestię i bez oporu wdrożyłam się w refleksje Vaughana. Zawdzięczać to mogę zapewne lekkiemu piórze pisarza, który wyczarował i dobry pisarsko, i interesujący czytelnika tekst. Przedstawienie historii w sposób, w jaki dokonał John O’Farrell, jest strzałem w dziesiątkę. Wspomniane przeze mnie dialogi są inteligentne, ale także bawią, dzięki czemu czas przy lekturze pędzi nieubłaganie. Autorowi można także zazdrościć niekonwencjonalnego pomysłu, który stanowi część składającą się na sukces.

Przy kolejnym fragmencie chciałabym odstąpić od chwalenia pisarza, a pogratulować wydawnictwu Sonia Draga. Dosłowne przetłumaczenie tytułu, świetna zachęcająca okładka, dobra korekta tekstu to punkty, które podwyższają zaufanie czytelnika do tegoż wydawnictwa.


„Mężczyzny, który zapomniał o swojej żonie” nie można nazwać wybitnym, powalającym na kolana arcydziełem. Jednak nie jest to również zwykła powiastka. Mogłam się w tej lekturze doszukać skruchy, odwagi; poczułam, czym jest samotność i niezrozumienie; bałam się, wątpiłam, ale też wybuchałam salwami śmiechu. To nie historia o niczym, to historia o ludziach. Ja jej zaufałam i nie żałuję. Co zrobisz Ty?


Za możliwość zrecenzowania dziękuję:
LITERATURA JUVENTUM