wtorek, 24 kwietnia 2012

Hyperversum - Cecilia Randall


"Gra o życie"

Był moment, w którym na blogach pojawiał się przesyt recenzji "Hyperversum", ale potem nagle wszystko ucichło. To ja zadam  pytanie: dlaczego? Dlaczego najczęściej dodawane recenzje to te z najnowszymi pozycjami, dlaczego tak niewiele osób sięga po te wydane parę miesięcy temu? Takie książki jak "Hyperversum" powinny być odświeżane na nowo, wciąż na nowo reklamowane. Czy wtedy druga część nie nadeszłaby szybciej?

Daniel, Ian, Jodie, Donna i Carl zaczynają rozgrywkę "Hyperversum" gry RPG. Nagle pierwsza trójka znajduje się w XIII wiecznej Francji. Przyjaciele zdezorientowani i przerażeni szybko wpadają w kłopoty, po których następuje splot innych wydarzeń. Daniela, Iana i Jodie czeka niesamowita przygoda w kraju, który jest im obcy i czasie bardzo odległym od współczesnego.

Podróże w przeszłość w literaturze występowały. Jednak takie przez grę, nie. Pomysł niekonwencjonalny i oryginalny, co za to z jego wykonaniem?
Fabuła ma coś w sobie, że wciąga od niemal pierwszej strony. Wartka akcja, wiele niebezpieczeństw, tajemnice i kłamstwa. W świat "Hyperversum" jak zostałam wciągnięta tak przepadłam.
Kolejną rzeczą jest przedstawienie XIII wiecznej Francji, postaci które wtedy żyły czy rozegranych bitew w tym czasie.
Sama pisarka wyjaśniła, że niektórzy bohaterowie opisani zostali na faktach, inni zaś stworzeni przez jej wyobraźnię. Mimo to czułam się jakbym w roku 1214 rzeczywiście poznawała wszystkich rycerzy, feudałów czy damy dworu. Nawet Francja została opisana tak barwnie i realnie, że również z Ianem stałam pod Klasztorem Saint Michel. Coś niesamowitego. Jestem pod wrażeniem stworzenia świata tak realnego.

"Denerwujący głosik w jego głowie wciąż jednak przypominał mu, że to już nie jest gra i że w razie niepowodzenia nikt nie podaruje drugiego życia przed nieuchronnym game over."

Bohaterowie to wątek, nad którego oceną zastanawiałam się długo.
Po pierwsze to różnorodność charakterów. Każdą postać można uznać za wyjątkową.
Na początku Daniel był po prostu mdły. Uwielbiał swojego przyjaciela Iana i wpatrzony w niego jak w obrazek, użalał się nad sobą. Myślałam wtedy: litości. I moja sympatia do niego sięgała cna. Nagle zrozumiałam, dlaczego pisarka zrobiła
z niego taką żałosną postać. Z czasem chłopak staje się inny, widać zmiany jakie się w nim dokonały po przeżyciu wielu rzeczy.
Ian z kolei to niemal "Edłard". Rycerski i odważny, niepokonany. Przyznam, że to w pewnym momencie także mi wadziło, ale potem zaczęłam się przyzwyczajać i dostrzegać pozytywy.
W trakcie powieści oprócz Jodie i Donny poznajemy także inną kobietę, która odgrywa kluczową rolę w historii. Postać, do której od pierwszej strony poczułam sympatię,co z czasem się tylko umacniało.

"Kiedy zabrakło przy nim najbliższych, opadł z sił i zdawał się pogrążać w pustce."

Niezwykłe. Nie wiem co mogłabym napisać o pisarce żeby ująć to jak bardzo mi zaimponowała.
Jej język jest tak barwny, że 750 stron spędziłam pośród fantastycznych miejsc i ludzi. Niesamowita wyobraźnia, ale także wielka nauka historyczna przemawiały do mnie z kart powieści.
Cecilia Randall prowadząc historię w narracji pierwszoosobowej i stwarzając dialogi, przy których towarzyszył mi uśmiech, strach czy smutek zdobyła moje serce.

" - Wiem, że jestem osłem. Ale nie zrobiłem tego specjalnie. [...]
- Zakochałeś się w niej - powiedział Daniel.
[...] - Tak.
- No to masz rację: jesteś osłem."

Okładka za to mnie nie przekonuje. Postacie na niej są sztuczne i chociaż kolorystycznie bardzo mi się podoba, to pozostawia wiele do życzenia.
Czcionka i reszta wydania są dobre.

Przechodząc do finału i opisując go, wstrzymuję powietrze po czym składam wielki ukłon autorce. W pamięci szukam
przymiotników określających zachwyt i...
Niesamowity i genialny finał.
Najpierw zalałam się łzami. Nie wiem jak to możliwe, ale bardzo mnie wzruszył. Po wielkiej rozpaczy nadeszła nadzieja i promyczek światła poleciał w moją stronę. Cecilia Randall zakończeniem trafiła w mój gust. Dokładnie tak jak lubię.

"Jeśli będziesz czekać na lepsze czasy, szybko się zestarzejesz."

Chciałabym uchwycić wszystko o czym myślałam przez dwa dni po przeczytaniu "Hyperversum". Obawiam się jednak, że mi się to
nie uda. Nie szkodzi spróbować.
Po pierwsze: gdyby nie nawał pozytywnych recenzji książką bym się nie zainteresowała co byłoby wielkim błędem. Historię
pochłonęłam szybciej niż niejedną trzystu-stronicową. To jak mnie pochwyciła pokazuje jej genialność.
Wielkim zaskoczeniem był dla mnie także temat. To raczej nie jest coś co lubię i z czym się spotykam, więc jeszcze bardziej
jestem zaskoczona, że tak mi się podobała.
Pisarka stworzyła dla mnie coś idealnego. Wzbudzającego wiele emocji i przysięgłam sobie, że jak druga część nie pojawi się na polskim rynku  mimo całkowitej nieznajomości języka, ze słownikiem, translatorem czy tłumaczem z krwi i kości, będę siedziała i dukała. Warto wspomnieć, że oryginalny język powieści to włoski.
"Hyperversum" to książka o której myślę dalej i będę myślała długo. Nie wiem dlaczego, bo czytając recenzje innych blogowiczów historia została mianowana: zwykłą i dobrą. A ja się z tym nie zgodzę i piszę zachęcające tak dla takich książek w Polsce.
Opowieść o Ianie, Jodie i Danielu zostaje jedną z moich ulubionych powieści.
Jakieś wątpliwości?

Więcej o powieści na: www.hyperversum.pl


Za książkę serdecznie dziękuję

sobota, 21 kwietnia 2012

Głos w wietrze - Francine Rivers

"Rzym cnotliwy zwyciężał, Rzym występny zginął."

Kiedyś wspominałam już jak bardzo uwielbiam książki o Starożytnym Rzymie. Po pozytywnej recenzji, postanowiłam sięgnąć po kolejną trylogię o tym temacie.

Matka Hadassy zostaje zabita, a jej siostra umiera z wycieńczenia. Przez to dziewczyna zostaje oddana do niewoli rodzinie Walerianów. Ma służyć najmłodszej, niemalże w jej wieku dziewczynie, Julii.
Julia i Markus to rodzeństwo, które czeka dużo problemów.
Julia zostaje wydana za mężczyznę, którego nie zna, a Markusa nie interesuje miłość. Chociaż w Rzymie majątkowo powodzi im się bardzo dobrze to nie są szczęśliwi.
Jest jeszcze Atretes, Germanin również wzięty do niewoli jednak jako gladiator. Wojownik będzie walczył, dopóty, dopóki nie zostanie uwolniony.

Pierwszy rozdział był chyba najlepszy. Krwawa walka, zabijanie bez wyrzutów sumienia i ból Hadassy po stracie rodziny. Akcja z samego początku zmusiła mnie bym czytała dalej.
Starożytny Rzym, chrześcijanie, wiara w wielu Bogów czy walki gladiatorów to wszystko można znaleźć w pierwszej części trylogii "Znamię Lwa".
Mnie przyciągnął sam Rzym, dzięki czemu zostałam pozytywnie zaskoczona. Fabuła jest bardzo rozbudowana, parę głównych wątków, jednak rozmieszczonych tak, że się nie gubimy. Świat, który przedstawiła nam pisarka wciąga tak, że czytelnik nie jest w stanie oderwać się od książki.

"- Miłość jest cierpliwa, Markusie - [...] miłość jest łaskawa. Nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego. Miłość nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli z prawdą."

Głównych bohaterów jest czterech.
Hadassa - wielka chrześcijanka, która zaczyna pałać uczuciem do Markusa. Dobra, oddana, prawdomówna. Niestety czasami te cechy jej charakteru gubią ją i stawiają w wielkim niebezpieczeństwie, sytuacji bez wyjścia.
Markus - "Markus jest przystojny, rozumny, wymowny, przebiegły [...] " - opisuje go pisarka. Ja mogę się pod tym tylko podpisać i dodać, że czasami chłopak zachowywał się jakby miał serce z kamienia, innym razem jak bardzo dobry człowiek.
Julia - "[...] Julia - piękna, czarująca, pełna życia." - z początku z pewnością taka była, potem stała się zbyt dumna, zaczęła zachowywać się egoistycznie i to co robiła przerażało mnie, a krzywdy jakich dokonywała wzbudziły mój gniew i łzy.
Atretes - wielki wojownik germański, zostając gladiatorem w Rzymie buntuje się. Tęskni za żoną i swoim krajem, więc dla nich walczy. Swoją siłą dokonuje wielkich rzeczy. Jest inteligentny, jednak z czasem zaczyna popełniać błędy, które bardzo zmieniają jego życie.

"[...] życie jest jak sztuka sceniczna, Julio, my zaś ją piszemy. Myśl o tym jak o akcie sztuki... jednym krótkim akcie, po którym zdarzy się jeszcze mnóstwo innych rzeczy."

Chociaż książka do najnowszych nie należy, jej język, język pisarki jest przystępny. W klimat walk w Galilei, ojczystego kraju Hadassy, wczułam się od początku. Barwnie przedstawiony Rzym, uczucia ludzi do kraju, nie zawsze pozytywne.
Pisarka używała terminów łacińskich, przez co czytelnik wczuwa się lepiej w historię. W książce na szczęście znajduje się słowniczek terminów łacińskich, który ułatwia nam czytanie.
Narracja trzesioosobowa raz opowiada nam co dzieje się z Hadassą, inym razem z Markusem, Julią czy Atretesem.
Dzięki przystępnemu językowi czytało mi się bardzo przyjemnie.

Finał zaś jest genialny. Gdyby "Głos w wietrze" nie był pierwszą częścią trylogii, a osobną powieścią byłabym wniebowzięta.
Dramatyczna, krawa końcówka zmusiła mnie do wypożyczenia kolejnej części, która już na mnie czeka. Nie mogę doczekać się dalszych losów bohaterów.

"Miała nadzieję, że jest jedyną kobietą w jego życiu, co jednak jeśli okaże się, iż jest jedną z wielu?"

Przede wszystkim polecam fanom Starożytnego Rzymu i opowieściom utrzymanym w jego klimacie. Jednak dla każdego czytelnika szukającego powieści o miłości, walkach i cierpieniu "Głos w wietrze" będzie nie lada gratką.

niedziela, 15 kwietnia 2012

Trzy metry nad niebem - Federico Moccia

"Trzeba być podobnym, aby się zrozumieć i innym, aby się pokochać."


To moje drugie spotkanie z pisarzem, pierwsze okazało się klapą. Być może nie rozumiałam o czym autor pisze, być może na początek trafiłam na złą książkę, jednak dziwię się sama, że "Amore 14" mi się nie podobało. Po "Trzech metrach nad niebem" postanowiłam jeszcze raz spróbować z tamtą i każdą inną książką włoskiego pisarza.

Babi, bogata, inteligentna dziewczyna na imprezie poznaje przystojnego chuligana, Stepa. Chociaż z początku nie zwraca na niego uwagi, chłopak próbuje się do niej zbliżyć. Po jakimś czasie młodych ludzi zaczyna coś łączyć. Mimo apodyktycznej matki Babi, ta spotyka się ze Stepem, który powierza jej swoją największą tajemnicę.. Wtedy dziewczyna zaczyna rozumieć zachowanie chłopaka..

Może nie powinnam tego pisać, ale jestem zaskoczona, że mężczyzna potrafi tak ładnie pisać. Fabuła jaką stworzył pisarz jest nie tylko piękna, ale także wzruszająca, na dodatek obyło się bez paranormalnych rzeczy.
Początkowe wprowadzenie trochę mnie nudziło, lecz odkąd poznałam Stepa czas zaczął płynąć szybciej.
Świat jaki stworzył Moccia jest po prostu normalny. Barwnie, ale realnie opisał życie bohaterów.
Sama nie potrafiłabym opisać zwykłych czynności czy zachowań w ten sposób. Chociaż powieść to przede wszystkim wciągająca i bolesna historia pięknej miłości. Nie jest to na szczęście jedyny ważny wątek (chociaż świetny), poruszone zostają także tematy zdrady, fałszywych przyjaciół, tych prawdziwych i podwórka zbuntowanych nastolatków.

Bohaterów przewija się paleta, ale najważniejszymi są zdecydowanie Babi i Step.
Ona - ładna, z dobrego domu, inteligentna, dumna, czuła, ale także silna.
On - przystojny, niegrzeczny, biedny i skrywający tajemnicę.
W obojgu, poprzez swoje uczucia dokonują się zmiany, których sami nie spostrzegają. Zmiany, które wywierają pozytywny lub negatywny wpływ w ich dalszym życiu.
Polubiłam oboje. Bohaterka jest wyrazista i ciekawa, przez co w mgnieniu oka wzbudziła moje zainteresowanie. Mimo to nie przebiła Stepa do którego, od pierwszego spotkania zaczęło bić moje serce.
Nie są to jednak jedyne postaci wsytępujące w powieści. Następnie jest przyjaciółka Babi, czy przyjaciel Stepa. Również rodziny głównej pary i chociaż nikt nie wzbudził we mnie tak pozytywnych uczuć jak dziewczyna i chłopak, to większość polubiłam. Niektórych zachowanie mnie irytowało, ale każdy miał jakąś oryginalną cechę.

Napisałam już, że Moccia pisze pięknie i tak rzeczywiście jest. Pisarz ma lekkość pióra i choć czasami posługuje się przydługimi opisami, robi to rzadko. Używa słów, czasami wzruszających czy chwytających za serce, pokazując jak wielki ma talent. Jego styl przypadnie do gustu i kobietom i mężczyznom.
Użył narracji trzecioosobowej, mimo to uczucia boahterów są nam bardzo dobrze znane i możemy się z nimi identyfikować.
Dialogi jakie stworzył wprowadzają czytelnika w klimat powieści.
Jeżeli chodzi o język powieści, Federico poradził sobie doskonale.

Klimatyczne Włochy, piękne słowa, wielka miłość, dużo cierpienia - to wszystko składa się na powieść.
Uczuć towarzyszyło mi mnóstwo. Czasami się szczerze śmiałam, bywałam poirytowana lub zniesmaczona, lecz także się wzruszyłam. Szczególnie przy finale, który wałkuję i oceniam w każdej recenzji.
"Trzy Metry nad Niebem" to kolejna powieść o genialnym zakończeniu. Byłam poniekąd w szoku rozwiązaniu sytuacji, a jak! Ja byłam zbulwersowana! I jakże smutna. I z jednej strony mam żal, że tak się wszystko skończyło, z drugiej jednak wielkie pokłony w stronę pisarza.
Czekam teraz na kolejną część pt.: "Tylko Ciebie chcę" i jak dostanę ją w łapki, z pewnością się na nią rzucę. Chociaż pierwszą część czytałam w formie e-booka to nie chcę tego powtarzać, bo zdecydowanie wolę ją smakować z kart powieści.

Postanowiłam spróbować z innymi książkami pisarza i tak z pewnością zrobię, bo "Trzy metry na Niebem" mnie zachwyciły.
Każda romantyczna dusza (och, nie tylko!!) zagłębi się w powieść. Polecam gorąco!
Słyszałam także, że jest film na podstawie powieści, więc nie zostaje mi nic innego jak się za niego wziąć i porównać.

czwartek, 12 kwietnia 2012

Osaczona - Tess Gerritsen


"Niewinni są zawsze pierwszymi ofiarami."


O mojej miłości do trillerów medycznych Gerritsen wie niemal każdy, jednak "Osaczona" to poniekąd romans. Oczywiście wątek kryminalny jest, ale jak Tess poradziła sobie w takiej powieści?

Richard Tremain został znaleziony w łóżku Mirandy Wood... martwy.
Chociaż kobieta utrzymuje, że nie było jej wtedy w domu, zostaje główną i jedyną podejrzaną.
Na dodatek Chase Tremain, brat zamordowanego chce by morderczyni znalazła się za kratkami.
I co na to wszystko żona zmarłego?
Po czasie okazuje się, że wiele osób miało motyw, dlatego Chase i Miranda poszukują winnego, na własną rękę.

Tess Gerritsen jeżeli chodzi o thrillery medyczne jest mistrzynią, ale tym razem stworzyła coś innego.
Nakreśliła obraz śledzctwa i poszukiwań winnego. Po kolei, lecz bardzo powoli odkrywała części układanki, ukazywała motywy różnych osób. Przez całą powieść ujawniała coraz nowsze rzeczy o Richardzie. W wątek kryminalny wplotła także romans. Był on trochę przewidywalny, czasami banalny, ale miał swój urok.
Świat morderstwa, wyrzutów sumienia i rozwijającej się miłości razem tworzy hsitorię, którą czytelnik śledzi z szeroko otwartymi oczyma i szybko bijącym sercem. Momentami sama byłam w wielkim szoku, bo pisarka pokazała, że zaskoczyć umie.
Fabuła mimo wątku z romansem, nie była przewidywalna, a finał wbija w fotel.

"Każdy z nas ma jakieś tajemnice."

Miranda Wood - kobieta o złamanym sercu, jednak na tyle silna żeby przerwać romans z żonatym mężczyzną. Oskarżona o morderstwo z zimną krwią, usilnie stara się udowodnić swoją niewinność. Osobiście bardzo się z nią zżyłam i myślę, że każda czytelniczka zauważy w niej coś z siebie. W życiu przecież każdy człowiek choć raz zostaje o coś, o najgłupszą rzecz oskarżony i jak się wtedy broni, skoro wszyscy są przeciwko niemu? Tak było i tutaj.
Z początku Chase Tremain - odrzucony przez rodzinę, jest pewien że  kochanka jego brata go zabiła. Z czasem, gdy bliżej poznaje kobietę zaczyna dostrzegać luki w śledztwie i postanawia sam dowiedzieć się prawdy.
Możemy poznać także zdradzoną żonę Evelyn, córkę Cassandre, która chciała przejąć firmę po ojcu i byłą kochankę Richarda, Jill.
Czy któreś z nich zabiło?

"Na szczęśliwe zakończenia trzeba sobie zapracować."

Tess Gerritsen pisze lekko, ale za to potrafi trzymać czytelnika w napięciu przez większą część hsitorii.
Jej styl zaczarował mnie już dawno i z każdą nową książką przekonuję się do niego bardziej.
Pisarka posiada także dużą wiedzę na temat tego co pisze, przez co wszystko dla czytelnika jest bardziej wiarygodne. Opowieść Mirandy poprowadziła w trzecioosobowej narracji skupiając się przy tym na portrecie psychologicznym bohaterki.

Okładka bardzo mi się podoba. Wprowadza nas w historię, która wydana jest w doprawdy ogromnej czcionce. Niby nie powinno mi to przeszkadzać, ale przez to książkę (zaledwie 300 stron) skończyłam w niepełne dwa dni. A chciałabym dłużej 'pomęczyć' się z lekturą "Osaczonej".

Jeżeli chodzi o zakończenie to podzielę je na dwie części. Wątek kryminalny i romans. Finał tego pierwszego zaskoczył mnie, a przy czytaniu go towarzyszyło mi wiele uczuć. Przerażenie, szok i zachwyt.
Za to finał wątku romansu tak jak przewidywałam znużył mnie. Nie byłam zaskoczona, skończyło się tak jak się tego spodziewałam.
Ocenę dzielę, więc na pół.

Tess Gerritsen na początku swojej kariery pisywała kryminały z romansem w tle, a w roku 1986 napisała pierwszy thriller medyczny, po którym jej kariera nabrała rozpędu. Osobiście jestem bardziej po stronie medycznych książek, ale z chęcią czytam wszystko co wyszło spod pióra pisarki. Jestem jej wielką fanką i moja przygoda z Tess nabiera tempa.

Przy podsumowaniu wspomnę o literówkach, które zdarzały się nie nagminnie, ale dość często. I chociaż wyłapuję takie błędy, to samo je dość często popełniam.
"Osaczona" była także za krótka! I to uważam za jej największą wadę. Po raz kolejny pisarka swoją powieścią zdobyła moje serce i dlatego polecam wszystkim. Może nie jest to książka genialna (jak chociażby inne powieści autorki), ale bardzo wciąga i trzyma w napięciu.
Bierzcie się za czytanie, a ja idę podziwiać ją na półce.

Za książkę serdecznie dziękuję

środa, 11 kwietnia 2012

Istnienie Dwa Światy - Sylwia Serwa


"Człowiek zabija się tylko wówczas, gdy w takim bądź innym sensie zawsze pozostawał na zewnątrz wszystkiego."


Julia ma złamane serce. Książę zostawił ją dla innej. Dziewczyna wielokrotnie próbuje popełnić samobójstwo. Nigdy jej się to nie udaje i za każdym razem budzi się w szpitalu. W dniu jej urodzin, zdarza się jednak coś innego. Pobudka dziewczyny następuje w innym świecie, gdzieś gdzie zasady są całkiem inne.

Jestem zaskoczona. Spodziewałam się historii o nieszczęśliwej miłości i próbach samobójstwa nastoletniej, zachwianej emocjonalnie dziewczyny, a dostałam coś lepszego. "Istnienie Dwa Światy" to część pierwsza dobrze zapowiadającej się serii, jednak jest zdecydowanie za krótka.
Zraniona dziewczyna chce zemścić się na chłopaku, który złamał jej serce i dostaje ku temu okazję. To jedna z rzeczy, które bardzo mi się podobały. "Nowy" charakter bohaterki i jej ogromne możliwości. Być może podobne rzeczy już były, jednak uważam fabułę za dosyć oryginalną i zdecydowanie specyficzną. Bywały momenty, w których obrzydzenie i strach brały nade mną górę i z jednej strony mi się to podobało, z drugiej zaś fragmentami byłam zniesmaczona.
Niemniej gratuluję pisarce pomysłu i odwagi by go przenieść na kartki.
Książka jednak w wielu momentach skłania czytelnika do reflekscji, przynajmniej z początku. Smutna historia miłości to bardzo ważny aspekt w powieści i czasami historia wzbudziła we mnie uczucie przygnębienia.
Jest to książka o cierpieniu, zdecydowanie.

"Nic tylko cierpimy. Bo trzeba cierpieć - to nieodłączna część życia."

Poznając bohaterów, czasami miałam wrażenie, że autorka chciała coś dopisać, a o tym zapomniała.
Niemal wszyscy byli mdli i chociaż zostały podkreślone ich "oryginalne" cechy to tak naprawdę wyjątkowi nie byli.
Rozumiałam ból głównej bohaterki, współczułam jej i sama pragnęłam zemścić się na Księciu, ale nagła zmiana zachowania wobec ludzi była dziwna i nienaturalna. Julia była także bardzo egoistyczna, nie uchroniła rodziców od cierpienia by ulżyć sobie. Tutaj jednak można ją wytłumaczyć, bo nie każde cierpienie da się znieść.
Księcia znienawidziałam przez krzywdę jaką wyrządził wybierając pustą, głupią dziewczynę, ale nawet on nie ujawnił żadnych ciekawszych cech. Jak na postać odgrywającą tak kluczową rolę powinien się czymś wyróżniać.

Mam ochotę krzyknąć: tak! Narracja pierwszoosobowa pozwoliła dogłębnie wczuć się w uczucia nastoletniej dziewczyny. Opowieść z jej strony pozwoliła mi razem z nią się wszystkiego dowiadywać i nie dziwić jej reakcji.
Co do stylu pisarki. Na początku muszę wspomnieć o po prostu okropnym błędzie. Nie wiem czy to wina Sylwii Serwy czy Wydawnictwa, ale zdanie "Choć do mnie" wyprowadziło mnie niejako z równowagi. Czyżbym to ja się myliła?
Niestety nie był to jedyny błąd. Ortograficzny, owszem jedyny jakiego się doszukałam, ale stylistycznie pisarka nie zachwyciła. Nie wypisałam nic na przykład, jednak czasami czytało mi się bardzo przyjemnie by zaraz znaleźć zdanie, które mało rozumiem. I chociaż piękne słowa to mocny argument Sylwii, to styl nie jest tak dobry jak być powinien.
Dialogi czyta się dobrze, nie mam do nich większych uwag.
Zauważyłam niestety jakby pisarka gubiła się w tym co napisała. Niby nic, a jednak. Kilka wątków zostało także przemilczanych, ale przełożę to na krab następnych części.
Dziwi mnie również to, że pierwsza część nie jest dłuższa. Spokojnie można by napisać te sto stron więcej, niż wydawać kolejną część. Niby więcej zysku, ale czy na pewno?

Do wydania nie mam zastrzeżeń.
Papier, który bardzo lubię, mała czcionka i wpadającą w oko okładka.

"Kochamy, szanujemy i w końcu nienawidzimy. Najcieńsza granica znajduje się właśnie między miłością a nienawiścią, wystarczy jeden moment, by ją przekroczyć, a nic już nie będzie takie samo."

Kolejnej części nie będę wyczekiwała, jednak jak już się pojawi, chętnie ponownie spotkam się z Julią.
Styl 20-letniej pisarki nie bardzo przypadł mi do gustu, ale nadrabia to wieloma pieknymi słowami. Przedstawia także coś innego i za to plus.
Ani nie polecam, ani nie odradzam. Komu podoba się taka tematyka może sięgnąć.

Za książkę serdecznie dziękuję

sobota, 7 kwietnia 2012

Wesołych Świąt!

 <- Genialne jajeczko z barwami mojego klubu (zielony, czarny, czerwony) ♥

i wiem, że na ostatnią chwilę, ale większość dnia spędziłam w kuchni, trochę sprzątałam, a jak znalazłam się na kompie to obejrzałam genialny film ("i że Cię nie opuszczę"), a potem najnowszy odcinek GossipGirl.. w takim razie dopiero teraz..

życzę wszystkim blogerom, czytelnikom i molom książkowym, a także wydawcom wesołych, spokojnych i radosnych Świąt Zmartwychwstania Pańskiego. Oby ten czas był spędzony jak najmilej z rodziną, przyjaciółmi czy książkami. Wielu uśmiechów, smacznego jajeczka i nie mogłoby zabraknąć, mokrego dyngusa (miejmy nadzieję, że nie przez deszcz).
Wesołych Świąt dla każdego z osobna i wszystkich razem.



PS: a po świętach kolejne recenzje i spróbuję naskrobać coś o "i że Cię nie opuszczę", ale nic nie obiecuję!

piątek, 6 kwietnia 2012

Siła trucizny - Maria V. Snyder


„To, co dla jednego jest pożywieniem, jest trucizną dla drugiego. Słońce, które orłowi pozwala widzieć, oślepia sowę.”

Yelena zostaje skazana za morderstwo. Gdy czeka w więziennej celi na swoją egzekucję nagle ta zostaje odroczona, a ona ląduje w gabinecie Valka, doradcy komendanta. Dziewczyna przezeń zostaje wybrana na testerkę żywności tegoż komendanta, w zamian za życie. Jednak jej nowa praca wcale nie okazuje się łatwa. Testowanie żywności wiąże się z otruciem trucizną, która mogłaby być w nim zawarta i chociaż Yelena uczy się rozpoznawać trucizny, to wcale nie jest proste. Na dodatek ściga ją generał Brazell, któremu zabiła jedynego syna, dodam do tego, że dziewczyna dowiaduje się o swej mocy i tym co jej grozi gdy to wyjdzie na jaw.

Od pierwszej strony dzieje się coś, co interesuje czytelnika. Zamknięta w celi kobieta, której odroczono wyrok i czytając zastanawiamy się: dlaczego? Przecież w Iksji prawo jest surowe – śmierć za śmierć.
Następnie autorka przez chwilę, tłumaczy i opisuje wygląd wszystkiego i zachowanie innych byśmy z każdym się zapoznali. Najciekawsze rzeczy jednak dodaje zdecydowanie później. Kolejna książka, w której spotkałam się z oryginalnym tematem. Bardzo mnie to cieszy i szczerze mogą przeznać, że „Siła trucizny” nie jest schematyczna, a wręcz przeciwnie bo zaskakuje. Świat przedstawiony przez Marie V. Snyder jest brutalny i pełen praw, które utrudniają życie bohaterce.
Ikcja to kraina, w której niewielu z nas chciałoby żyć, ale czytając o niej byłam zafascynowana.
Spodziewałam się również, że pisarka przedstawi mi politykę magii i pokaże wiele magicznych mocy, poznam dużo czarodziejów, a dostałam niestety tylko namiastkę tego wszystkiego. Jednak „Siła trucizny” jest pierwszą częścią trylogii, dlatego dam szansę pani Snyder się wykazać.
W powieści bywały momenty, przy których moje serce zamierało, a oddech przyspieszał, jednak jak na historię z takim potencjałem było ich niewiele.
Na szczęście akcji nie zabrakło i z ciekawością przewracałam kolejne strony.

Yelena przedstawiona jest jako bohaterka silna, walcząca, ale potrafiąca wzbudzić współczucie. Wiele przeżyła, pomimo tego dała sobie radę, nie użalając się nad sobą, a na dodatek martwiąc o innych. Przez to wzbudziła moją ogromną sympatię.
Valek jako jej nowy szef, niebezpieczny, człowiek, któremu nie można ufać (przynajmniej na początku), zadziorny, ale opiekuńczy i czasami żartobliwy. Później przekonałam się, że i jego w życiu spotkało wiele nieszczęścia. Jest to postać, która mi od początku zaimponowała i do której poczułam coś głębszego.
Oprócz tej dwójki poznałam także służbę komendanta i Valka czy idącego zawsze z pomocą kucharza. Z początku tak jak Yelena byłam podejrzliwa co do wszystkich, po jakimś czasie niektórzy zdobyli moje i jej zaufanie (byli bardzo przekonujący) co zgubiło nas obie.
Bohaterów mamy różnych. Od szczerych, do zadufanych w sobie, szpiegujących i kłamliwych.
Sama bardzo polubiłam Yelene i Valka, z czasem także poczułam nić sympatii do komendanta (jego historia doprawdy mnie zszokowała).

Maria Snyder ma lekkość pióra, prowadzi ciekawe dialogi jednak niezbyt skomplikowane i zrozumiałe dla każdego. Zdarzało się, że chciała ‘przedobrzyć’ i marnie przedłużała zdanie, na szczęście były to jakieś pojedyńcze błędy. Styl jej bardzo przypadł mi do gustu, nawet nie zauważyłam kiedy powieść dobiegła końca.

Na niemalże sam koniec wspomnę o romansie, który w „Sile trucizny” się pojawił. Nie jest to wątek główny, czasem niedostrzegalny co mi się bardzo spodobało.
Ostatnią rzeczą jest zakończenie.
Oczywiście jestem niepocieszona i doprawdy jako, że to pierwsza część spodziewałam się więcej tragizmu. Na szczęście jednak finał nie był całkiem pozytywny i nutka tragizmu się tam dostała. Nie spodobało mi się w nim to, że przez całą powieść pewna sytuacja rozwijała się bardzo powoli, a potem nagle wybuchła (chociaż to moje czepianie, bo pisarka kiedyś musiała to rozwiązać). Z pewnością także kolejne części będą przez to bardziej interesujące.

Wpadająca w oko okładka jest kolejną zachęcającą rzeczą by sięgnąć po książkę. Stonowane, przeważające ciemne kolory ładnie się komponują na obrazku.
Książka podzielona na trzydzieści dwa rozdziały, o dosyć dużej czcionce dzięki której wygodnie się czyta i prawie 400 stronach (które pochłonęłam bardzo szybko) jest warta kupienia i przeczytania.

Cieszę się, że miałam możliwość przeczytania pierwszej części trylogii Twierdzy Magów i z pewnością sięgnę po kolejne. Lekkie pióro pisarki, wyobraźnia i ciekawy pomysł, w którym wykorzystano potencjał to jedne z wielu zachęcających rzeczy by przeczytać historię Yeleny. Kilka błędów, o których można zapomnieć zmusza mnie do polecenia książki.
Ja za to czekam na cześć drugą noszącą tytuł: „Dotyk magii”.

Za książkę serdecznie dziękuję

czwartek, 5 kwietnia 2012

Kraina zwana Tutaj - Cecelia Ahern


„A gdy już odnajdę Ciebie, dane mi będzie spokojnie zasnąć.”

Co robimy gdy ginie nam jakaś mało ważna rzecz? Po nieudanych poszukiwaniach darujemy sobie. Sandy Shortt nie. Od dnia, gdy zginęła koleżanka ze szkoły, Sandy póki nie znajduje wszystkiego co zgubiła nie przestaje szukać. Przez skarpetki, zegarki poprzez ludzi. Prowadzi firmę, w której zajmuje się zaginionymi osobami, pewnego dnia jednak znika sama i trafia do Krainy Tutaj. Jej zaginięciem martwi się Jack Ruttle człowiek, z którym była umówiona, klient któremu zaginął brat. Gdy Sandy nie stawia się na spotkanie, Jack zaczyna jej szukać.

Pierwsze co mi się nasuwa, gdy myślę o tej książce to oryginalność i magia. „Kraina zwana Tutaj” to historia oryginalna, zdecydowanie. Nie spotkałam się jeszcze z takim tematem powieści. Cecelia Ahern stworzyła własny, wymyślony świat. I zrobiła to niezwykle. Przez całą powieść przepływa nutka tajemnicy. Pisarka nie poznaje nas z wszystkimi faktami, dawkuje nam informacje tak by wzbudzić zainteresowanie. Robi to jednak z pewnym smutkiem. Od początku towarzyszyło mi uczucie przygnębienia. W dobranych przez autorkę słowach panuje niepewność czy wszystko wróci na miejsce, czy wszystko się odnajdzie… Stworzenie czegoś tak nowego, innego graniczy z cudem, ale widać można.

Sandy Shortt jest dziwna, na początku wzbudza w czytelniku mieszane uczucia. Kobieta, która poświęca wszystko by znaleźć każdą rzecz, każdą osobę. Z czasem okazuje się, że ta dziwna kobieta potrafi kochać i przeżywać wiele rzeczy, poznajemy nawet jej poczucie humoru, chociaż objawione jest niewiele razy. Psychiatra Sandy, Gregory. Postać nie pełniąca głównej roli, ale dla mnie jedna z ważniejszych. Człowiek, który potrafił wysłuchać naszą bohaterkę i choć wiele w jej życiu nie rozumiał, otoczył opieką i wspierał.
Jack, dla Sandy obca osoba, która starała się ją odnaleźć.
Rodzina dziewczyny była bardzo wyrozumiała i także ją wspierała. Widząc co dzieje się z córką mama i ojciec starają się nigdy niczego nie gubić.
Jednak już tak jest, że pewne rzeczy gubią się same.
Helena, Bobby, Joseph, Wanda – kim są te osoby nie zdradzę, by nie zdradzać treści lektury, ale muszę wspomnieć, że bardzo ich polubiłam. Każde z nich ma w sobie cechy, które cenię. Pokazują również, że trzeba cieszyć się z tego co się ma.

„Tak jak mówiłam, w życiu zawsze panuje równowaga.”

Rozdziały są pisane na przemian. Narracja pierwszoosobowa ze strony Sandy, lub narracja trzecioosobowa ze strony Jacka. Coraz częściej spotykam się z tego rodzaju zabiegiem, niestety czasami w ogóle mi on nie odpowiada. Tym razem był to strzał w dziesiątkę.
O stylu w jakim pisze Cecelia Ahern, mogłabym pisać poematy pochwalne. Tak posługuje się językiem, że w czytelniku wzbudza podziw, dozuje nam tajemnice, magie i romans. Nie jest to jednak zwykły romans jak w romantycznej powieści, a taki że do końca nie wiemy co się zdarzy.
Jeżeli o końcówce mowa, to przyznam, że chociaż najczęściej na nie narzekam, tym razem nie mam do czego się przyczepić. Chociaż cała książka utrzymana jest w klimatycznym smutku, to finał zmusił mnie do wylania wielu łez. Było to jak zakończenie pięknej baśni i jakże żałowałam, że tak szybko się skończyła.

Kim jest Cecelia Ahern? Jest pisarką z prawdziwego zdarzenia. Porusza czytelnika serce i nie pisze schematycznie. To przeze mnie druga czytana powieść pisarki i druga, w której się zakochałam. „P.S Kocham Cię” było o nieszczęśliwej miłości, a „Kraina zwana Tutaj” mimo tematu całkowicie odmiennego jest równie wspaniała.
Przeczytam z pewnością jeszcze wiele książek pani Ahern, na razie jednak mogę gorąco zachęcić do sięgnięcia po tą.

„ […] Czasem sami znajdujemy swoją własną drogę do domu. Tak czy inaczej, zawsze się odnajdujemy.”

wtorek, 3 kwietnia 2012

Maskarada - Penny Jordan


„Za maską niepewności”


Christy Marsden po latach pracy u Davida Galvina, rzuca ją i wraca w rodzinne strony, by zaopiekować się chorą matką. Nie spodziewa się jednak, że lekarzem jej mamy jest Dominic Savage, młodzieńcza miłość, przez którą została upokorzona. Kobieta dalej boleśnie wspomina okres młodości, ale Dominic zachowuje się jakby niczego nie pamiętał. Częste spotkania rozbudzają w Christy dawne uczucia, tylko jak zachowuje się jej ukochany?

W życiu niewiele zdarzyło mi się czytać romansów. Jednak zachęcona ciekawym tytułem, sięgnęłam po powieść Penny Jordan. Jak zakończyło się moje pierwsze spotkanie z pisarką?
Finał jest niemalże znany od samego początku, jak to w romansach bywa. I choć zawsze zakończenie jest dla mnie jednym z wazniejszych elementów, tu nie stanowiło problemu. Autorka napisała romans w pełni tego słowa znaczeniu. Nakreśliła obraz samotnej, poniżonej kobiety zmagającej się z uczuciami. Fabuła czasami doprowadzała mnie do śmiechu. Bohaterka potrafiła obrazić się przez głupotę co wywoływału u mnie salwy śmiechu. Czy jednak w życiu tak nie jest, że my kobiety umiemy o jedną, głupią rzecz nie odzywać się do nikogo?
Zaobserwowałam także jak ważną rolę w powieści pełnił Dominic. Jego imię występowało przynajmniej raz na karcie książki. Doprowadzało mnie to do obłędu i z początku miałam ochotę rzucić „Maskaradą” o ścianę. Po paru stronach przekonałam się jednak i zaczęłam lubić banalny, ale jakże realny świat przedstawiony przez autorkę. Myślę, że pokazała mi jakimi głupcami potrafią być ludzie i z początku nie umiałam tego zaakceptować.

„Jego rozpalone wargi zdławiły jej cichy jęk udręki.”

Bohaterów już przybliżyłam.
Na początku za minus uznałam upartą, głupiutką Christy, lecz z czasem zaczęłam ją szczerze lubić. Nie chciała iść do łóżka z przypadkowym mężczyzną, mimo wielu namów, przez co mi zaimponowała. Bywały także takie momenty, kiedy pokazywała różki i zaczynała walczyć (a nie tylko płakać jaka ona smutna, żałosna i bezsilna).
Dominic był za to dla mnie typowym facetem. Rozumiem, że wydarzenia z przeszłości mogły z czasem nie mieć dla niego znaczenia, ale powinien dostrzec uczucia Christy (chociaż ona mu tego nie ułatwiała). Nie jest to postać, która zdobyła moje serce, ani nawet moją sympatię. Mimo to, nie był złym człowiekiem.
Kolejne drugoplanowe role jakoś nie zapadły mi w pamięć. Pamietam dość dobrze, wredną, zazdrosną Amandę, która za wszelką cenę próbowała zdobyć Dominica, ale i ona jakoś szczególnie mi się nie spodobała.
Doszłam do wniosku, że romanse nie służą dogłębnemu, analizowaniu bohaterów.

Służąca narracja trzecioosobowa wybawiła mnie od ciągłego lamentu głównej bohaterki. Co do stylu pisarki, języka i dialogów musze przyznać, że były proste. Kilka interesujących zdań, nie zanudzających cztelnika przydługimi opisami, nie mogę uznać za minus.
Powieść czytało mi się nadzwyczajnie dobrze. Penny Jordan momentami wywoływała uśmiech na mojej twarzy, czasami wzbudzała także głębsze uczucia (co niestety nie zdarzało się często).
Wiem, że nie jest to pisarki jedyna powieść i chociaż to moje pierwsze spotkanie z nią, to uznaje je za udane.

Mimo banalności i przewidywalności fabuły to przy „Maskaradzie” bawiłam się dobrze, a i niedociągnięcia mi jakoś specjalnie nie przeszkadzały.
Krótka kieszonka niemal książeczka, o dosyć dużej czcionce, w moich rękach spędziła jedno niedzielne popołudnie.
Jestem na tak kolejnym romansom i jestem na duże tak kolejnym książkom Penny jordan. Swoją prostotą mnie urzekła.
Polecam szczególnie do odstresowania czy chęci spędzenia miłego dnia.

Za książkę serdecznie dziękuję

niedziela, 1 kwietnia 2012

IGRZYSKA ŚMIERCI - film


 „I niech los zawsze wam sprzyja”

Nie potrafię pisać recenzji filmów, ale nie mogę powstrzymać się z opisaniem swoich wrażeń, przedstawieniem swojej opinii. Zastrzegam jednak, że jest to WIELKI spoiler i radzę czytać tylko tym co byli na filmie i/lub czytali trylogię.

Zacznę od początku.
Niby wszystko było wyjaśnione (dla osób, które nie czytały) jednak musiałam kilka rzeczy tłumaczyć koleżance siedzącej po mojej prawicy i koleżance siedzącej po mojej lewicy.
„Igrzyska Śmierci” znam na pamięć, ale jakże byłam ciekawa ekranizacji! Musze przyznać, że nie zawiodłam się na niej, lecz…
Po pierwsze zauważyłam, że w kinie było bardzo mało ludzi (czy seria jest tak bardzo nieznana?). Zauważyłam też, że kilka rzeczy zostało zmienionych, ale to jest akurat plus, bo było ich bardzo mało.

Jeżeli chodzi o akcje to koleżanki na początku się nudziły (ja miałam wypieki na twarzy cały czas), ale przestałam na nie zwracać uwagę, gdy doszło do Dożynek. Świetne efekty i gra aktorska w tym momencie.  Fantastyczna scena, zapada w pamięć.
Wielkim zaskoczeniem był także obraz Kapitolu, bo czyż nie tak go sobie wyobrażaliśmy?
Następną rzeczą, to scena, na którą cały czas czekałam i zastanawiałam się czy zostanie pokazana. Przedstawianie przez trybutów swoich umiejętności i potraktowanie Katniss ze zniewagą przez co ta strzeliła z łuku prosto w jabłko, znajdujące się w posiłku leżącym przy oceniających. Podobało mi się to, bo widać była, że scenariusz pisany był na podstawie powieści i czerpał z niej, nie odbiegając od  jakichś wydarzeń.
Sceną, która także zapadła mi w pamięć to pokazanie Areny i wyjście na nią. Zdziwiło mnie także jak ludzie mogą Areną zarządzać. Było to doprawdy ciekawie przedstawione.
Na filmie zdarzyło mi się wzruszyć. Po raz pierwszy przy śmierci Rue. Oczekiwałam jednak, że kołysanka, która Katniss zaśpiewa będzie TA piosenka. Przyzwycziłam się już do niej i miałam cichą nadzieję ją usłyszeć. Za serce ruszył mnie jeszcze pocałunek Katniss z Peetą, ale dlatego, że została pokazana twarz cierpiącego Gale’a (jestem Team Gale) i zrobiło mi się strasznie smutno.
 Czas na aktorów.
Gdy po raz pierwszy zerknęłam na aktorkę grającą Kotnę (Jennifer Lawrence) nie byłam pewna czy pasuje ona do tej roli. Oglądając uświadomiłam sobie jednak, że właśnie tak ją sobie wyobrażałam. Silna, nie poddająca się i bystra. Poczułam do niej tak wielką sympatię jak przy czytaniu książki.
Aktor grający Gale’a (Liam Hemsworth) nie miał za dużo do popisu, bo występował w niewielu scenach, nad czym ubolewam. Chciałabym więcej uczuć między Galem, a Katniss, jednak w pierwszej części „Igrzysk” też nic się między nimi nie działo.
Bardzo ważną postacią jest słodki Peeta (Josh Hutcherson). Gdy został wywołany przez Effie (Elizabeth Banks) na Dożynkach i szedł niepewny, smutny, przerażony chwycił mnie za serce. Jak w książce pokochałam go dopiero w trzeciej części (nie bardziej niż Gale’a) to w filmie chwycił mnie w swoje objęcia i nie chciał puścić. Aktor zagrał wyśmienicie, chociaż w jego możliwości też nie wierzyłam.
Kolejnej postaci, której na ekranie nie było wiele to mała, kochana Rue (Amandla Stenberg). Mimo tego zżyłam się z nią i cierpiałam przy jej odejściu. Następna rola, która idealnie spasowała się z aktorką.
Mam zamiar wspomnieć o jeszcze trzech postaciach, które według mnie odgrywały ważną rolę.
Mój ukochany Haymitch (Woody  Harrelson) spisał się doskonale. Z pijaka, którego nic nie obchodzi, zaczął dostrzegać sznasę w Katniss przez co się starał.
Genialnie wyglądający Cinna (Lenny Kravitz), także spełnił swoją rolę.
I postać, której nienawidzę. Prezydent Snow (Donald Sutherland). Aktor jest po prostu idealny, najlepszy ze wszystkich innych. Jego twarz wykrzywiona w wiecznym grymasie i oczy jakby coś planował, tak właśnie go sobie wyobrażałam. Czekam jak zagra w kolejnych częściach, na razie spisał się świetnie.

Bardzo podobał mi się soundtrack. Muzyka była tak dopasowana by stopniowała napięcie. W kinie efekt był lepszy, bo fragmenty były głośniejsze przez co bardziej dramatyczne. Genialne uczucie, poruszyło mnie to nie raz.
Efekty specjalne były, jednak powinno ich być zdecydowanie więcej. Jak na taki film brakowało mi czasami takiego wstrzymywania powietrza (chociaż i to mi się zdarzyło!).
Mimo to pod tym względem IŚ zrobiły na mnie duże wrażenie.

Podsumowując przytoczę wypowiedzi moich koleżanek.
Siedząca po prawej: - Był fajny, ale czasami przynudzał.
Siedząca po lewej: - Bardzo mi się podobał, ale Przed Świtem był o wiele lepszy.
Ja się z nimi nie zgadzam, ale to pewnie przez wielki sentyment do książki. Także wiele rzeczy nie mogę zarzucić ekranizacji i siłą woli nie potrafię być obiektywna. W filmie zabrakło mi więcej krawych i brutalnych scen, bo Igrzyska z tego właśnie słynęły, ale i tak rozkochał mnie w sobie i nie mogę doczekać się kolejnych części ekranizacji.
Każdy fan serii powinien obejrzeć, jednak nie tylko fan. Polecam każdemu wybranie się na film, a tym którzy nie czytali z pewnością zachęci!!